Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus! Króluj nam Chryste!

Kto nie słyszał o Koperniku i jego przewrocie? Chyba tylko dziecko, choć i tak to nie jest do końca prawdą, gdyż już powstała bajka Gwiazda Kopernika. A więc, chcąc nie chcą już dzieci cokolwiek mogą powiedzieć na temat Mikołaja, jako młodzieńca zaciekawionego światem.

Niewątpliwie ów przewrót dotyczy zmianę myślenia, zmianę obyczajów, zmianę działania. Nie było to łatwe – przeciwnie. Kopernik postawił całe swoje życie na jedną kartę – przewrócił świat do „góry nogami”.

Ale nie o tym chcę pisać. Chciałbym złożyć świadectwo i o moim przewrocie, który po pierwsze zmusił mnie do zmiany życia, postępowania, myślenia i uwypuklił to kim jestem, a po drugie dał wolność dokonywania w moim życiu wyborów.

Mam 33 lata. Jestem zakonnikiem – kapłanem. Do Zgromadzenia wstąpiłem dość wcześnie mając zaledwie 17 lat. Wkraczając na drogę zakonną byłem pełen ideałów, radości. A więc jak widać – czasownik – BYŁEM, odgrywa tu bardzo ważną rolę.

Kiedy przechadzałem się po jezuickim ogrodzie KTOŚ mnie natchnął. Dziś z całą odpowiedzialnością stwierdzam – PAN JEZUS W DUCHU ŚWIĘTYM.

Jestem zakonnikiem – ktoś by powiedział po ludzku – z przejściami. Zakonnik, kapłan, który zwątpił, stracił wiarę, poszukujący, grzeszący, błądzący, gorszący ….

Nie chcę się usprawiedliwiać żadną miarą – bo nie oto idzie. Chcę dać wyraz świadectwa, jak Pan Bóg zaczyna działać w moim życiu. Jak dokonuje przewrotu. Jak pokazuje kto jest Stwórcą i Panem. Jak pokazuje kim jestem jako stworzenie, które winno być posłusznym i wdzięcznym, że może Pana Boga „trzymać za nogi”.

Moje życie zakonne nie było jak ze ślicznej bajki i pięknych słowach o Panu Jezusie, czy też pięknego obrazka powołaniowego, gdzie na kolorowych zdjęciach widać rozmodlonych, dobrze ułożonych, złożonych rączkach do modlitwy, punktualności, sumienności przyszłych kandydatów.

Stawiałem siebie na pierwszym miejscu. Mimo iż przeżyłem w zakonie aż (a może dopiero) 16 lat, to dziś ośmielam się stwierdzić, że wiele czasu i miłości straciłem. Tak naprawdę straciłem na chwilę Tego, który mnie po imieniu wezwał, który wskazał mi przyjaciół, który wskazał mi wspólnoty. Co zatem takiego się stało?

W moim życiu dokonał się „przewrót” jeszcze większy niż kopernikański bo nie dotyczy sfer niebieskich ale sfer duszy. Wyobraźcie sobie zatem co to mogło być?

Po prostu z grubej rury: moje nieuporządkowane młodzieńcze życie: moje zachowania, moje lęki, moje uczucia, były ukierunkowane nie w tę stronę co trzeba, nie na Tego kogo trzeba. Liczyłem się tylko i moje JA. Doprowadzało to do wielu grzechów, zranień.

A zatem pewnie można dojść do pytania: to gdzie byli przełożeni, spowiednicy, kierownicy? A no właśnie. Oni byli. Zacząłem ukrywać się przed nimi, nie do końca byłem szczery – choć wiele razy próbowałem, ale szybko się wycofywałem, twierdząc i myśląc po ludzku – co sobie o mnie pomyślą. To nie wina przełożonych. To wina tylko moja i mojego głupiego „ja”.

Żyłem od sesji do sesji, od skrutynium do skrutynium, od spowiedzi do spowiedzi, od konferencji do konferencji, i wreszcie od rekolekcji do rekolekcji. Zawsze gdzieś uciekałem, zawsze się ukrywałem – jak złodziej. Spowiednik kierował – ale co on biedny mógł czynić, jeżeli ja sam wycofywałem się i próbowałem wmawiać sobie: ułoży się.

Po święceniach kapłańskich w 2007roku skierowany zostałem do pracy w parafii. Nie wielka, ale już na swoim. Szybko zaprzyjaźniłem się z ludźmi, a jeszcze szybciej zacząłem uciekać od Wspólnoty, twierdząc i wmawiając sobie, że u innych czuję się lepiej, że Wspólnota nie rozumie mnie, że jest staroświecka, że nie kuma młodzieży, że ja wiem najlepiej bo młodzież mnie kocha. Tak też było. Zacząłem kombinować na każdym kroku, uciekałem z domu najpierw pod byle pretekstem a później już chyba z premedytacją. Szukałem poparcia nie w kaplicy, nie przed Bogiem a u zwykłych ludzi, którzy w tamtym okresie dawali mi wiele radości i satysfakcji.

Radość znalazłem nie tyle w modlitwie co w kontaktach z ludźmi, młodzieżą. I chyba tu od razu zaczął się mój problem, który trwał do wakacji roku 2011.

Ze wspólnoty byłem tak niezadowolony, że sam poprosiłem o zmianę. I tak się stało. Dostałem „przydział do miasta”. Pomyślałem sobie – w końcu mnie docenili, choć inni twierdzili całkiem co innego. Poznawałem nowych ludzi, młodzież, dostałem nawet funkcję we wspólnocie. Ale modlitwa, Bóg, Jezus – były to osoby drugoplanowe, dalekie. W praktyce uczestniczyłem w modlitwach wspólnotowych, spotkaniach, rekolekcjach, dniach skupienia, spowiedzi, ale myślami byłem cały czas poza wspólnotą.

W konsekwencji doprowadziło to mnie do tragedii, kiedy za bardzo zaufałem ludziom niż samemu Bogu, a jeszcze bardziej sobie niż Jezusowi.

Wiele pytań zaczęło burzyć się w mojej głowie: Dlaczego mnie opuściłeś! Przecież dla Ciebie to wszystko robię! Dla Ciebie pracuję! Do Ciebie zanoszę swe modły! Taki bunt trwał i trwał.

Ludzie zawiedli. Rozczarowałem się. Zostałem wplątany w sidła, jak ryba, która na wolność nie ma szans. Wtedy zacząłem dusić się, wołać RATUNKU. Niestety głos JEGO był tak cichy, że wręcz niesłyszalny.

Żeby dobrze zasypiać brałem tabletki nasenne. To przynajmniej pozwalało mi wybudzić się rano i spokojnie rozpoczynać dzień. Szukałem pomocy – ale chyba bezskutecznie. Grunt walił mi się pod nogami, wszyscy i wszystko zawodziło. Został tylko mój pokój i ja. Pokój pełen niebezpieczeństw, Internetu, lenistwa, wygodnego życia…. Wszystko wydawało mi się końcem. Jestem bez szans. Poodwracali się, oskarżali, wyzywali, donosili i w konsekwencji wszyscy mnie zostawili.

Tak mi się tylko wydawało, bo ON mimo wszystko mnie nie zostawił. Kiedy z „wielkiego miasta” dostałem przeniesienie do wioski – totalnie załamałem się. Ja na wiochę? Z moimi talentami? Do takiego Proboszcza? Myślałem i odbierałem to jako karę za moje życie. Przy okazji ilu „wspaniałych doradców”, którzy dokładali oliwy do ognia, którzy niby dobrze mi życzą i chcą dla mnie jak najlepiej.

Zacząłem kombinować na wszystkie strony – i jeszcze dochodziła sprawa nieuporządkowanych relacji z ludźmi. Bałem się wszystkiego. Bałem się przełożonych, ludzi a o Bogu już nie wspomnę.

Dopuściłem się czegoś co właśnie spowodowało „przewrót”. Przygotowywałem się do popełnienia samobójstwa. Dziwne prawda? Kapłan Jezusowy, zakonnik – a tu……….. – proszę załamanie, zwątpienie, brak ufności w Bożą Opatrzność[1].

Dziś już nie szukam odpowiedzi na pytanie: jak do tego doszło? Jestem przekonany, że był to także dopust Boży – dziwny, ale musiał mnie wstrząsnąć i postawić na nogi.

Kiedy słyszałem od niektórych, że zrobiłem wielką demonstracje, aby na siebie zwrócić uwagę – nie umiałem zaprzeczyć, ale w głowie i w sercu myślałem – ale wy się mylicie. Jeżeli chciałbym zrobić manifestację, pokazać demonstracyjnie coś co mnie boli, to zapewne wybrałbym inną formę próby samobójczej.

Wpadałem w depresję. Nie widziałem dalej sensu życia, oskarżeń, szantażu, nie możności bronienia się, zwłaszcza że obowiązywała mnie również tajemnica spowiedzi.

Nikogo nie było na plebanii. Proboszcz wyjechał na kilka dni. Wziąłem około 70-80 tabletek silnego leku nasennego (……[2]), który zdobyłem również podstępnie. Była to dobra garść lekarstw.  Nie wahałem się użyć. Zrobiłem (jak pamiętam to dziś bardzo dobrze) w wielkim strachu, ale i w nadziei, że to już koniec. Będę mieć spokój. Wcale nie myślałem o Bogu, potępieniu, krzywdzie jaką wyrządzę najbliższym. Zdecydowanym ruchem połknąłem tabletki i niespełna po kilku sekundach zadzwoniłem najpierw do przyjaciół z wielkim płaczem, praktycznie rykiem w niebogłosy, że Boże co ja narobiłem – pomóżcie mi.

Pamiętam – otwórz okno, zostaw otwarte drzwi do plebani i zadzwoń na pogotowie. Nie rozłączaj się, dzwoń. Trwało to może ze dwie minuty. Zadzwoniłem na pogotowie, powiedziałem o sytuacji i ……………….. i dalej już nie pamiętam. Obudziłem się w szpitalu na toksykologii[3]. Nie pamiętałem nic. Kompletnie nic. Gdyby nie telefon, gdyby nie rozmowa, gdyby nie tknięcie co zrobiłem – dopuściłbym się strasznej rzeczy.

Moje życie zmieniło się i to diametralnie. Zrobiłem wiele krzywdy swojej rodzinie, współbraciom, znajomym, sobie. Co zmieniło tak moje życie? To ja Jestem Panem, życia i śmierci! Choćby grzechy wasze były jak szkarłat, nad śnieg wybieleją…

Nie bez znaczenia również była odważna postawa moich przełożonych, którzy zgodnie wysłali mnie na roczny urlop, abym poukładał sobie wszystkie sprawy. Przez długi czas miałem do nich ogromny żal. Zostawili mnie. Pozbyli się „elementu”, który jest bardzo niewygodny.

Dziś po tylu miesiącach, stwierdzam, że ten czas był czasem błogosławionym. Musiałem sam zapracować na siebie, sam znaleźć mieszkanie, sam się utrzymać, sam i z własnych ciężko zarobionych pieniędzy opłacić terapię w której uczestniczę. Sam odnaleźć to co zgubiłem przez egocentryzm, sam zniszczyć własne JA. Byłem kapłanem robotnikiem. Na każdorazowe odprawianie Eucharystii musiałem mieć pozwolenie Przełożonych[4].

Jest to proces przemiany, a jak w każdym procesie bywa – zdarzają się upadki, ale przeświadczenie, że On jest obok, dodaje mi siły do dalszej pracy nad sobą, która trwać będzie do końca życia.

Kiedy rozmawiałem z jedną czy drugą osobą, jak opętani twierdzili – co ty gadasz, co to za czas błogosławiony! Przecież udupili ciebie na maksa. Wszyscy będą patrzeć na ciebie jak na….

Nieważne! To jest nieważne, bo chcę stać się dziwakiem dla Pana Jezusa. W przewrotach życiowych właśnie idzie o to, aby pokazać i żyć TYM co doprowadziło człowieka od poznania tego przewrotu. A czy ja nie błądzę? Na początku także stawiałem sobie to pytanie. Nie, nie błądzę. Pan Bóg stwarzając człowieka, stworzył dla niego pomoc w postaci drugiego człowieka. Pan Bóg działa poprzez drugą osobę. Daje mi Kierownika, spowiednika, towarzyszy dnia codziennego. Dlatego jestem pewien, że nie błądzę.

Gdyby Pan Bóg nie działał w Przełożonych, a oni nie zadziałaliby jak chciał Duch Święty, nigdy nie spotkałbym w życiu prawdziwych ludzi[5]. Nie tych, którzy są przy kapłanach, nie tych którzy siedzą w pierwszych ławkach w kościele, nie tych, którzy codziennie idą do kościoła. Nie tych!!!

Pracując fizycznie wiedziałem przecież kim jestem. Jestem księdzem. Ludzie z którymi się spotykałem o tym nie wiedzieli. Widziałem ich tacy jacy są naprawdę.

Miałem całą prawdę o człowieku, o wierzącym i o tym, jak oni podchodzą do wiary, kapłanów, pieniędzy. Czasami to są ci sami ludzie, którzy spowiadają się u nas, którzy wrzucają ciężki zarobiony grosz na tacę, a zarazem po wyjściu z kościoła to inni ludzie. To ci sami, którzy nie zgadzają się, jak sami zwykli mówić „z polityką Kościoła”. Zdawało mi się czasem, że jestem między młotem a kowadłem.

W rozmowach tych naprawdę zauważyłem ludzi biednych, pokrzywdzonych, styranych ciężką pracą, ludzi zabawnych czasami komicznych, ludzi wykształconych i tych, którzy wykształcenia nie mają. Ale czy to ważne? Czasami mógłbym strzelić buraka słysząc, ile w ludziach jest jeszcze wiary! W ilu ludziach drzemie słowo: przebaczenie, miłość, tęsknota, kompromis. Tego, czego mi brakowało.

W ciągu tych miesięcy mojej pracy, pokusa zostawienia, porzucenia kapłaństwa, powołania, również została w podstępny sposób dołączona do moich myśli. Na potwierdzenie otrzymałem propozycje awansu, szkoleń, objęciu stanowiska kierowniczego. Pokusa nie mała, większe pieniądze, liczenie się ze mną, a w przyszłości – jak mnie zapewniali – może jeszcze coś większego. Pokusa, pokusa, pokusa…….. Wiecie jak to smakuje….

Walczyłem z tym jakiś czas, ale postanowiłem trwać przy przewrocie życiowym i postawić kropkę nad „i”. Czy ryzykuję? Pewnie, że tak! Ryzykuję dla siebie niebo J

Dostałem od życia nieźle w tyłek, ale gdyby nie to – zmarnowałbym nie tylko siebie, ale również tych z którymi przyszło mi kiedykolwiek pracować.

Pewnie, że nikt nie jest idealny, że nie robimy błędów, ale od czego w końcu mamy BOGA?????

Kiedyś jeden z kapłanów, z moich kolegów, cytując jednego ze świętych powtarzał kilkakrotnie na kazaniu: Jeżeli Bóg będzie na pierwszym miejscu – wszystko będzie na miejscu właściwym.

Z takim też przesłaniem udałem się na rekolekcje ignacjańskie, rozpoczynającFundament. Szukałem, szukałem i w końcu z pomocą ojca Kierownika znalazłem: ON CIEBIE KOCHA JAK NIKT. Cały ciężki tydzień, aby usłyszeć potwierdzenie tych słów. Milczenie, cisza, spokój, brak gonitwy – to pomaga w targnięciu do własnego wnętrza. Dziś jeszcze lepiej rozumiem słowa sacro silentium (święte milczenie)[6]

Na rekolekcjach czułem się wspaniale. Odżyło we mnie życie, pogoda ducha, chęć szczerości. Był to marcowy czas, czas wiosenny, gdy wszystko budziło się do życia. Gościnność w domu rekolekcyjnym odbijała się gościnnością domowego ogniska, domu być może tego w którym przebywał sam Pan Jezus w gościnie u Marty i Marii. Taki anielski raj. I choć nikt nikomu nie przeszkadzał, nikt nikogo nie zaczepiał to czuliśmy się w jednym duchu.

Po fundamencie, przyszedł czas na I tydzień, który rozpocząłem prawie dwa miesiące później. Na nowo ożyła we mnie miłość do Pana Jezusa. Na nowo zobaczyłem i utwierdziło mnie to, że nie wszystko to co Bóg stworzył jest dla mnie dobre. Że po raz kolejny słyszę słowa potwierdzające, że wszystko mogę w Tym, który mnie umacnia.

Kiedy już kończy się mój urlop, zastanawiałem się co dalej… Co będzie? Gdzie dobry Bóg postawi mnie w nowym miejscu?

Postawił. Ku mojemu zaskoczeniu i zdziwieniu. Postawił mnie w miejscu, do którego muszę się wrócić, w którym będę mógł się realizować, pracować, dawać z siebie to czym zostałem od Niego obdarowany. Zostałem posłany do seminarium. PUSTYNIA. Na samym początku stawiałem sobie wiele pytań od tych błahych prozaicznie prostych: czy ja sobie poradzę? czy dam radę? po te poważniejsze: czy nie będę zgorszeniem dla młodych współbraci.

Jak wspomniałem wcześniej: Pan Bóg działa przez drugiego człowieka. Skoro stworzył wszystko, cały świat, to stworzył również drugiego człowieka, aby mnie doprowadzić do celu, którym jest niebo. Różne są drogi do Pana Boga. I do Warszawy z Poznania można udać się przez Moskwę, ale zawsze trzeba wybierać to co mnie w konsekwencji doprowadzi do celu, do końca mojej podróży. Pewnie, że najlepiej jechać prosto, nieokrężnie – ale czasami trzeba kogoś zabrać po drodze….

Znam siebie. Wiem jaki jestem. Wiem także, że nie raz jeszcze upadnę istłucze sobie serce, sumienie. Ale wiem, że ON zawsze jest przy mnie. Że nawet w tych trudnych momentach mojego przewrotu stał obok szpitalnego łóżka, był ze mną w decyzjach przełożonych, był ze mną kiedy już wieszali znak: JUDASZ ZDRAJCA. I to dla mnie się liczy, że Tata jest obok mnie, że mój Przyjaciel to Jezus i Maryja, a nie pochlebstwa, bożki[7] które budowałem sobie przez lata.

To co prowadzi do grzechu trzeba urwać: czasami nawet przyjaźnie[8]. Nie interesuje mnie to, że mogę być nazwany dziwakiem[9]. Interesuje mnie to, że przez ludzi doszedłem do Boga, odnalazłem Go, że dostałem w tyłek jak nigdy dotąd, że chcę być dziwakiem Pana Jezusa. Dziękuję za ten czas rekolekcji. Dziękuję za ojca Kierownika Kazimierza Trojana, ojca Józefa Augustyna i jego konferencje, kazania, za panią Jolę – również jak zwykłem ja nazywać – anioła jezuickiego domu.

Dziękuję wszystkim za modlitwę: moim najbliższym, współbraciom, tym którzy trzymają kciuki, aby wszystko dobrze wyszło. Dziękuję wszystkim, którzy byli obecni na tych rekolekcjach. Dziękuję za każdego z Was. W sposób szczególny dziękuję za tych, którzy jakoś od samego początku dali mi się we znaki poznać J, za każdy uśmiech, intencję, za każdego brata i każdą siostrę J. Bóg zapłać. Amen.

Brat Bali.

[1] Por. Józef Augustyn Dlaczego Ksiądz nie chciał już dłużej żyć? „Za autodestrukcyjnymi ludzkimi zachowaniami zawsze kryje się jakąś bolesną tajemnicą, najczęściej bardzo osobista tajemnica. Nie mamy prawa osądzać tych osób.  “Ale to ksiądz, który ma dawać przykład innym!” – powie wielu. To prawda. Ale to w niczym nie zmienia faktu, że wszyscy jesteśmy tak samo kruchymi ludźmi, którzy mogą załamać się pod ciężarem własnego cierpienia, poczucia odpowiedzialności, poczucia krzywdy czy poczucia winy. Żadna funkcja nie tylko nie chroni nas w sposób mechaniczny przed naszą kruchością i słabością, ale – wręcz przeciwnie – wystawia naszą ograniczoną odporność na jeszcze większe ryzyko. Bezrefleksyjne idealizowanie funkcji kapłańskiej i życia księży (do czego nierzadko przyczyniają się oni sami) sprawia, że świeccy bardzo się nieraz dziwią lub też gorszą, gdy ksiądz okazuje się tak samo kruchym i słabym człowiekiem, jak wszyscy inni.”

[2] Nie podaję nazwy żeby nikogo nie kusiło J. Lek ten dostępny jest tylko na receptę. Także w taki sposób trudno go zdobyć.

[3] Nie był to najbliższy szpital. W najbliższym szpitalu niemiałbym szans.

[4] Serce bolało, kiedy przyszedł Wielki Czwartek a ja w pracy. Kiedy ludzie ślą życzenia – a ja ze łzami na duszy w pracy. Kiedy wszyscy kapłani świata wspominają pamiątkę ustanowienia Eucharystii – a ja z tęsknotą w pracy. Był to mój czas Ogrodu w jaki zaczęliśmy wchodzić.

[5] Proszę tu mnie źle nie zrozumieć. Nie idzie mi oto, że ci którzy są blisko kapłanów to fałszywi

[6] Jak chcesz Mnie usłyszeć, skoro masz ważniejsze sprawy i lepszych przyjaciół, doradców????

[7] Moje bożki….. kariera, bogactwo, ciągłe ja, ja, ja…..

[8] Chodzi mi przede wszystkim o pseudoprzyjaciół. Tych którzy są ze mną, ale tylko w chwilach korzystnych dla siebie. Tych, którzy cały czas chcą mojego „szczęścia”. Szczęścia jednak nie można dać – szczęście się otrzymuje.

[9] Czeka mnie wiele jeszcze do poukładania, naprawiania złego, przyznawania się do swoich błędów. Dlatego mogę i chcę stać się dziwakiem J