Przez większość życia byłam tak zwaną wierzącą niepraktykującą. Myślałam, że nie mam chyba za bardzo grzechów, skoro nikogo nie zabiłam. W marcu zeszłego roku, po kolejnym nieudanym związku skończyły mi się pomysły na życie made in Marta. Przyjaciółka, która przeżywała wtedy kryzys małżeński, wynalazła w internecie wykład x Pawlukiewicza o męskości i kobiecości. Potem był Pulikowski i Stasi Eldridge, nad której książką wylałam dwa wiadra łez. Dowiedziałam się z niej, że Jezus uzdrawia. I że nie trzeba w to do końca wierzyć, wystarczy poprosić. Myślałam wtedy, że Bóg ma na pewno ważniejsze rzeczy na głowie niż uzdrawianie akurat mnie, ale poprosiłam. Nie wierzyłam w Kościół i jego obrzędy i jeśli poszłam do kościoła, to tylko po to, by porozmawiać z Bogiem w ciszy. Cisza trwała 5 minut, a potem zaczęła się Msza Św., po Mszy Św. Droga Krzyżowa. Byłam trochę rozczarowana, ale zostałam do końca – ostatecznie przyszłam prosić, a nie wymagać specjalnych warunków.

W niedzielę znów poszłam na Mszę Św. , bo nie miałam innego pomysłu jak się zbliżyć do Boga. Pamiętam to dokładnie, bo gdy weszłam, poczułam się swojsko jak kiedyś w domu babci, takim jeszcze z piecami węglowymi i babcią, która zawsze cieszyła na widok ukochanej wnusi. Tamtego dnia była ewangelia o marnotrawnym synu. Wtedy właśnie zaczęłam wątpić w istnienie przypadków.

Potem nastąpił ciąg wydarzeń i „zbiegów okoliczności”, które doprowadziły mnie do spowiedzi, odwołania wizyty u astrologa, odkrycia wartości i mądrości Kościoła oraz do coraz wyraźniejszego odczucia, że Bóg jest i w dodatku najwyraźniej się mną interesuje, co mnie wtedy niezmiernie dziwiło.

Rekolekcje Fundamentu ignacjańskiego, które odbyłam miesiąc później były dla mnie czasem pełnym światła i radości wewnętrznej. W ciszy odkrywałam Boga. Czułam się trochę jak dziecko, które odnajduje pod choinką prezenty, a jednocześnie z zaskoczeniem uświadamia sobie, że w zasadzie wszystko co ma, a co już dawno zostało rozpakowane, jest prezentem od tego samego Św. Mikołaja. Wyjeżdżałam z Fundamentu z przekonaniem, że jakkolwiek będzie – będzie dobrze, bo czuwa nade mną Bóg. Wyjeżdżałam też z dziecięcym entuzjazmem i determinacją, aby dzielnie postępować naprzód w rozwoju duchowym.

Dużo było w tym naiwności, skutkiem czego gdzieś po drodze skręciłam w pułapkę wiary na wzór wzorowej uczennicy – takiej, która stara się prześcignąć samą siebie, aby zasłużyć na same piątki. Byłam dumna z własnej gorliwości odhaczając własne zasługi: dodatkowe Msze Św. w tygodniu, codzienne roraty, nawracanie innych, pielgrzymkę do Santiago itd., itd. Bywało, że wyobrażałam sobie Boga jako dobrotliwego dziadka, który nagradza za moją gorliwość, a przymyka oko na psoty, jeśli się go umiejętnie kokietuje.

Taka właśnie przyjechałam na pierwszy tydzień ignacjański. Przekonana o własnej dobroci i o tym, że zasłużyłam sobie na pakiet łask, a zarazem bardzo sfrustrowana tym, że tych łask, jak nie było tak nie ma. I pełna pretensji do Pana Boga, że nigdy nie wiadomo o co mu chodzi. Wiłam się półtora dnia, aż do pierwszej rozmowy z kierownikiem duchowym, Ojcem Piotrem, który wylał na mnie niezbędny kubeł zimnej wody i pomógł dostrzec absurd mojej roszczeniowej postawy. W ten sposób zaczęły się moje rekolekcje – gdy stanęłam przed Bogiem z całą moją beznadziejnością, bezradnością i niepewnością prosząc Go o Jego prowadzenie.

Teraz myślę, że rekolekcje pierwszego tygodnia są w pewnym sensie psychoterapią. I drogą przez własną nędzę. Odczuwałam je, jakbym została zaproszona w trudną podróż po zakamarkach mojego dotychczasowego życia, moich wspomnień i wynikających z nich postaw. Podróż bolesną i pełną nigdy dotąd nie wypłakanych łez. Pan Bóg odsłaniał jedno po drugim istotne wydarzenia, sytuacje i otrzymane ciosy, które zaważyły na moim życiu i na tym, jaka jestem. Nigdy wcześniej tyle nie płakałam. Były to raczej kojące łzy , bez śladu wstydu, że znów się nad sobą użalam. Inne niż zwykle było też uczucie samego smutku. Może, gdy Pan Jezus trzyma za rękę, smutek jest po prostu smutkiem, a nie beznadziejną rozpaczą. Zostało mi podarowane namacalne doświadczenie ciężaru, który dźwigam na plecach, złożonego z nierozwiązanych, zamiecionych pod dywan problemów. I pojawiło się pytanie: po co to dźwigasz? Zakończywszy ten etap czułam się, jakbym zdobyła Mount Everest.

Następnie Bóg ukazał mi, w jaki sposób negatywne doświadczenia z przeszłości przemieniam w zło w moim codziennym życiu i w jaki sposób to racjonalizuję i zakłamuję. Zobaczyłam to wyraźnie analizując kilkanaście ostatnich miesięcy, w czasie których uważałam się prawie za idealne dziecko Boże. Całe moje domniemane dobro prysło jak bańka mydlana i odczułam na własnej skórze co to znaczy stanąć w prawdzie. Był to dla mnie czas wielkiego zaskoczenia tym, że aż tak bardzo się myliłam co do własnych intencji, będąc równocześnie tak bardzo przekonaną o własnych racjach. Poznałam prawdę o „inkwizycyjności” mojej dotychczasowej wiary w Boga, przepełnionej pychą i skłonnością do osądzania. Uświadomiłam sobie z ulgą, że całe szczęście, żyję tu i teraz, a nie w czasach Wielkiej Inkwizycji, bo Bóg wie ile czarownic bym spaliła na stosie.

Niesamowite było to, że Bóg konfrontując mnie z moją ciemną stroną: pychą, zaślepieniem i urazami z dzieciństwa, pokazywał mi jednocześnie moje mocne strony. Napełniał nadzieją, że będzie dobrze, że nie ma życia bez wyjścia. Dzięki temu umiałam spojrzeć na siebie z sympatią, tolerancją i poczuciem humoru, a zarazem bez wcześniejszej nadmuchanej pewności siebie.

Spotkanie z Bogiem na kilkudniowych rekolekcjach w ciszy jest jedyne w swoim rodzaju. Nikt i nic nie rozprasza. Czułam namacalnie działanie Boga i Jego prowadzenie. Po nitce do kłębka, od wątpliwości do odpowiedzi, od wspomnienia do rozwiązania. Niesamowite są formy Bożych odpowiedzi: napotkane zdanie w Piśmie Św., szyte jakby na miarę konkretnej rozterki; pojawiająca się w myślach metafora, która trafnie obrazowała moją postawę, nad którą właśnie rozmyślałam na medytacji; przypadkowo pozostawiona przez kogoś gazeta otwarta na artykule, który na zasadzie strzału w dziesiątkę opisuje mnie, choć w istocie mówi o Św. Pawle sprzed nawrócenia.

W rekolekcyjnej ciszy odkryłam też zupełnie niespotykany na co dzień wymiar ludzkiej obecności – wspierający, dodający otuchy. Pięćdziesiąt, w zasadzie obcych sobie osób, zgromadzonych pod wspólnym dachem, przestrzegających zasady, by nie zwracać na siebie nawzajem uwagi, każdy zatopiony we własnym spotkaniu z Bogiem, nie wiadomo kiedy, staje się sobie bliskich. Dopiero jak ich zabraknie, człowiek uświadamia sobie, jak bardzo ich potrzebował.

Spędzony tu czas był dla mnie czasem Boskich cudów w moim wnętrzu. Wstrząsem. Nie mniej ni więcej. Uważam, że przyjazd na te rekolekcje, to najlepsza rzecz, jaką kiedykolwiek zrobiłam dla siebie. Wyjeżdżałam z nich z rozbitą pewnością siebie, wiedząc, że sama nie dam sobie rady, bo za często ulegam iluzjom i przekonaniu o własnej racji, która okazuje się mrzonką. Wyjeżdżałam jednocześnie z przekonaniem, że to nic nie szkodzi, że tak często błądzę, bo wspiera mnie Ten, kto wie wszystko lepiej niż ja. On nigdy nie pozwoli mi się zagubić. Mój przyjaciel Bóg.

Nie ma nic cenniejszego dla mnie niż ta przyjaźń. I nie ma nic bardziej kojącego, niż wiedzieć, dlaczego się żyje, dokąd i po co, się zmierza.

Dziękuję Ci Panie, za te całe osiem dni Spotkania z Tobą, pełnego odkryć i Twojej otulającej miłości; za pouczające i owocne rozmowy z Ojcem Piotrem; za Ojca Kazimierza i jego wprowadzenia do medytacji; za serdeczny uśmiech siostry Faustyny, gdy się przychodziło do sklepiku po kolejną paczkę chusteczek do nosa lub po kolejny długopis, bo poprzedni się wypisał; za „Panią, Której Pan Bóg Opowiadał Kawały”, która obserwując przez okno ptaki harcujące na gałęziach parskała śmiechem; za Agnieszkę, współlokatorkę, której dyskretnej obecności mi bardzo brakowało, gdy wyjechała 2 dni wcześniej, za jej wieczorne szeleszczenie torbami foliowymi i dźwięk piszącego na papierze długopisu.

Za to, że tylu ludzi nie miało pomysłu na sylwestra, więc przyjechało do Czechowic Dziedzic :-); za to coś, co w sobie mieli, że dało się przy nich płakać bez obciachu; za ich życzliwość, dyskrecję i prześciganie się w nalewaniu sobie nawzajem zupy przy stole.

Marta